Wspieram w rozwoju:
ludzi, grupy, organizacje

Każdy pragnie bliskości i prawie każdy, świadomie lub nie, obawia się jej. Bliskość oznacza bowiem odkrycie się przed drugą osobą, odsłonięcie siebie, swojego prawdziwego ja, swoich słabości i niedoskonałości. To opuszczenie gardy bez gwarancji, że druga strona nie zaatakuje. Pragniemy być przyjętymi razem ze wszystkimi naszymi ograniczeniami, ale trudno nam podjąć ryzyko jakie się z tym wiąże. Zbliżając się do kogoś, musimy zaufać sobie i tej drugiej osobie, odważyć się być w pełni sobą i przed sobą samym i przed nią. A to często bardzo trudne. Zapraszam do przeczytania wywiadu z dr Kingą Tucholską, który ukazał się w Polityce. Psycholożka pięknie mówi o tym jak pragniemy bliskości, jak bardzo jej potrzebujemy i jak obawiając się ryzyka zranienia, unikamy jej.

 

Martyna Bunda: – Co to jest: bliskość?
Dr Kinga Tucholska: – Podstawowa ludzka potrzeba. Ważniejsza nawet od potrzeby zaspokojenia głodu. Co w zasadzie mówi wszystko o jej sile i randze.

Skąd wiadomo, że jest silniejsza niż głód?
Harry Harlow, amerykański psycholog, prowadził w latach 50. znane badania nad rezusami. Małym małpkom, oddzielonym od mamy, dano do wyboru dwie figurki – jedną drucianą, ale dającą jedzenie, i drugą – miłą w dotyku, przypominającą dorosłą małpkę, ale nie karmiącą. Małe małpki wybierały zawsze tę drugą, dobrą do przytulenia figurkę. Szukały kontaktu. Na zdjęciach widać je, trzymające się kurczowo tej włochatej niby-mamy, i wychylające się, żeby jednak złapać jakiś pokarm od tej drugiej, drucianej. Nad ludźmi aż tak brutalnych badań nie prowadzono, ale wyniki obserwacji dzieci pozbawionych fizycznego i emocjonalnego kontaktu z osobami bliskimi, jakie prowadził w podobnym czasie René Spitz, skłaniają do podobnych wniosków. Zaspokojenie potrzeb fizycznych to za mało, by w ogóle przeżyć.

Czysto technicznie rzecz biorąc: gdzie to w nas siedzi?
W mózgu, oczywiście. Mózg reaguje na bliskość, produkując przeróżne substancje: neuropeptydy, neuroprzekaźniki i hormony. A prym wśród nich wiedzie oksytocyna, zwana hormonem miłości. Uwalniana w trakcie orgazmu i porodu i pod wpływem bliskiego kontaktu właśnie. Oksytocyna wzmacnia zaufanie, oddanie i wywołuje chęć ponownego kontaktu, czyli wiąże.

Pewną rolę w tworzeniu więzi pomiędzy rodzicami a dziećmi odgrywają również wazopresyna i prolaktyna. Nie bez znaczenia są naturalne opioidy – endorfiny, czyli hormony przyjemności; podobne do morfiny substancje uśmierzające ból i wprawiające nas w stan lekkiej euforii.

Czyli cały koktajl.
Z najnowszych badań wynika też, że w budowaniu bliskości uczestniczą całe struktury mózgu. Przyjazny dotyk aktywuje w mózgu korę okołooczodołową (OFC) – czyli ten sam region, który reaguje pobudzeniem na słodki smak i przyjemne zapachy. Przyjemna bliskość fizyczna jest więc bardzo nagradzającym bodźcem, podobnie jak czekolada. Raz zasmakowawszy, chcemy ich więcej i więcej. Z kolei ważna dla bliskości emocjonalnej ludzka zdolność do syntonii, czyli współodczuwania stanów emocjonalnych drugiej osoby, jest efektem pobudzenia u obserwatora jego neuronów lustrzanych w przednich częściach kory zakrętu obręczy i wyspy. Natomiast zdolność rozumienia uczuć i przekonań drugiego – empatia, wiąże się z pobudzeniem kory przedczołowej.

Ogromnie dużo mechanizmów. A sama bliskość? Możemy mówić o jednej czy też o różnych jej rodzajach?
Możemy mówić po prostu o różnych znaczeniach tego słowa. O intymności – czyli bliskości seksualnej. O bliskości fizycznej wyrażanej przyjaznym, czułym dotykiem. O więzi, czyli bliskości emocjonalnej. O rozumieniu się, czyli pewnym pokrewieństwie intelektualnym. Jest też coś tak subtelnego jak bliskość duchowa: można być z kimś bardzo daleko fizycznie, a jednocześnie czuć bliskość niezwykłą. Można bardzo długo się nie widzieć, spotkać się po 20 latach i kontynuować przerwaną rozmowę. Te płaszczyzny bliskości czasami zazębiają się, splatają ze sobą. Ale nie zawsze.

Można na przykład być z kimś blisko intymnie, a nie być z nim blisko emocjonalnie?
Jest mnóstwo powodów, dla których ludzie uprawiają seks: redukcja napięcia, zagłuszenie lęku, chęć oderwania się, zapomnienia. Żaden z tych powodów nie ma nic wspólnego z budowaniem bliskości, a nawet wprost przeciwnie. Seks bywa sposobem na ucieczkę od bliskości odbieranej jako coś zagrażającego. Innym daje możliwość przeżycia jej namiastki. Daje możliwość ucieczki od samotności, rozpaczy, pustki, od wielu różnych rzeczy, ale ucieczka jest tylko chwilowa. Lekiem w takim przypadku mogłaby być faktyczna bliskość emocjonalna, ale niestety niemały odsetek z nas nie pozwala sobie na nią.

Dlaczego?
Może to wynikać na przykład z tego, jak potoczyła się relacja dziecka z rodzicem w najwcześniejszym dzieciństwie, z urazów z przeszłości – odrzucenia czy zawstydzania za próby zbliżania się. Generalnie mówiąc: z braku pozytywnych doświadczeń bliskości i z negatywnych doświadczeń z bliskością. Na tej bazie wykształcają się i funkcjonują różne poglądy na bliskość, które przeszkadzają w jej budowaniu. Na przykład graniczące z pewnością podejrzenie, że dążenie do bliskości może przynieść rozczarowanie i zwiększyć dystans, a jeśli się tę swoją nadzieję na bliskość ujawni – to stanie się to powodem zranienia. Te przekonania, mniej lub bardziej świadome, są na tyle silne, że wpływają na zachowanie. Powodują unikanie wszelkich głębszych relacji z lęku przed bliskością lub cykliczne zrywanie ich, gdy naturalny proces zbliżania się w związku osiągnie pewien punkt krytyczny.

A można być z kimś blisko emocjonalnie, nie będąc z nim blisko intelektualnie?
To pewnie trudniejsze, bo poczucie zrozumienia po tej drugiej stronie ma znaczenie dla budowania zaufania, które jest szczególnie ważne w bliskości emocjonalnej. Ale bliskość emocjonalną buduje też zupełnie inna, podstawowa – bo związana z dotykiem – bliskość fizyczna. W ciepłym przytuleniu jest bliskość emocjonalna i fizyczna zarazem. Co więcej, istnieje też taki rodzaj bliskości, który w ogóle nie wymaga ani dobrej znajomości, ani pełnego zrozumienia, nawet stałej relacji, a ma niebywale kojące właściwości. To bliskość, którą możemy odczuć nawet z przypadkową osobą. Jest ona efektem szczególnego rodzaju kontaktu – można ją nazwać bliskością z poziomu serca.

Z SERCEM

Co to jest: bliskość z poziomu serca?
To sztuka zbudowania klimatu spotkania na poziomie serc – wzajemnej otwartości, wczuwania się, autentyczności. Niektórzy ludzie – dobrzy terapeuci albo po prostu osoby obdarzone talentem w tej dziedzinie – potrafią wejść w ten rodzaj bliskości nawet z człowiekiem, którego widzą pierwszy raz. Tak można też wejść w bliskość z dzieckiem, ze zwierzęciem, z którymi przecież płaszczyzna intelektualna nas nie łączy. Z obserwacji prowadzonych przez psychologów humanistycznych i psychologów gestalt wynika, że akurat ten rodzaj bliskości ma bardzo kojące działanie, lecznicze wręcz. Carl Rogers pisał, że powinno się go wykorzystywać terapeutycznie. Dając komuś w ten sposób poczucie bezpieczeństwa, komfortu, sprawia się, że łatwiej może on nawiązać kontakt z samym sobą, dostrzec w sobie coś, co go zmieni, co mu pomoże.

Z czego się buduje taką bliskość?
W takim kontakcie ludzie podchodzą do siebie tak, jak podchodzą dzieci – bez oczekiwań, z ciekawością i wrażliwością. Bliskość z poziomu serca jest więc osiągalna wówczas, gdy niczego się nie spodziewamy. Gdy jesteśmy otwarci na siebie, autentyczni. Jeśli kontakt sprowadza się do mówienia o swoich potrzebach emocjonalnych, o pragnieniach – które w gruncie rzeczy są wspólne dla wszystkich ludzi, a więc przez wszystkich rozumiane – wówczas łatwiej o empatię. Inaczej niż gdy mówimy o swoich oczekiwaniach.

Wykluczona jest w takim kontakcie ocenność; wchodzi się w kontakt z drugą osobą, nie kategoryzując, niczego od niej nie chcąc. W bliskości z poziomu serca nie ma oczekiwań. Przyjmuje się drugiego takim, jaki on jest, a przy tym otwarcie wyraża się siebie.

Paradoksalnie, to szczególnie trudny rodzaj bliskości. Może najtrudniejszy.

Dlaczego?
Bo jesteśmy kulturowo wytrenowani, żeby mieć oczekiwania. Nawet za zwykłym „dzień dobry” kryje się założenie, że ta druga osoba nam odpowie. Jesteśmy przyzwyczajeni, żeby formułować oceny i działać, a nie po prostu być. Zauważmy, jak często słuchając innych, wyłączamy się i formułujemy w głowie odpowiedź albo komentarz na to, co słyszymy. W tym samym momencie tracimy kontakt, bliskość.

Poza tym, żeby autentycznie zatroszczyć się o kogoś, trzeba być mocno osadzonym w sobie. Trzeba mieć silne poczucie własnej wartości, jednocześnie nie będąc przeświadczonym o własnej wyższości. Żeby po doświadczeniu z kimś takiego rodzaju bliskości nie zawisnąć na nim emocjonalnie, trzeba też akceptować to, co samemu przeżywa się i czuje. Bo nawet rozumieć – nie znaczy akceptować.

Do takiej bliskości, mówiąc językiem wschodniej filozofii, trzeba być osadzonym w tu i teraz. Proszę zauważyć, że gdy zaczynamy myśleć o przyszłości, jest to zwykle jakoś związane z lękiem, niepewnością o to, co będzie, jak ktoś nas oceni, co pomyśli. Zobaczy, że nie jesteśmy doskonali, i się rozczaruje. Albo: otworzymy się i przywiążemy, a on odejdzie czy kiedyś po prostu umrze, zostawiając nas w poczuciu osamotnienia i opuszczenia. Skupienie na tu i teraz daje przestrzeń bez lęku o przyszłość i oczekiwań, które są zresztą zwykle po prostu echem przeszłości.

W ZWIĄZKU

Bliskość serca dotyczy pewnie relacji partnerskich?
Oczywiście. Bliskość na poziomie serca to czysta miłość. Bezwarunkowa, akceptująca, przyjmująca. Pełna, dojrzała miłość partnerska ma dodatkowo wymiar bliskości emocjonalnej, intelektualnej, duchowej, seksualnej. To bliskość na wszystkich poziomach, głęboki kontakt, płynące z niego szczęście i poczucie spełnienia obojga partnerów.

Bliskość w związkach się zmienia?
Nieuchronnie podlega zmianom. Gdy ludzie się poznają, zakochują, przeżywają namiętne dążenie do bliskości i jej wybuchu. Bardzo chcą być ze sobą blisko fizycznie. Cierpią z racji rozstania, chcą wszystko o sobie wiedzieć. Na tym etapie jednak bliskość jest mocno nacechowana projekcjami, tym, jak postrzegamy drugą osobę, jak sobie ją wyobrażamy, a nie tym, jaka ona naprawdę jest. Słowem, na początku relacji jesteśmy znacznie bliżej siebie samego niż partnera.

Ten początkowy zalew poczucia bliskości jest bardzo mocno powiązany z dążeniem do zjednoczenia się. Ale taka bliskość bezwzględna, trwająca w nieskończoność, nie jest możliwa. W kolejnej fazie w sposób naturalny pojawia się więc konflikt pomiędzy dążeniem do bliskości a dążeniem do autonomii. Do pewnej – jednak – osobności. Ostatecznie w zdrowym związku przychodzi moment osiągnięcia równowagi pomiędzy tymi dwiema siłami. To ważny moment z perspektywy budowania bliskości.

A jeśli to się nie uda?
Wówczas mamy związek symbiotyczny, w którym przeważa element bliskości związany ze zlaniem się, zatarciem granic albo – w wariancie odwrotnym – związek, w którym element autonomizowania się będzie zaznaczony najwyraźniej. I ciągły konflikt – chcę być blisko, a nie jestem w stanie. Chcę być blisko, a gdy czuję bliskość, to zaraz się separuję, atakuję. Tak czy siak – jest ciągłe miotanie się pomiędzy pragnieniem bycia razem a bycia osobno. Niedobry związek.

A jak zmieniają się dobre związki?
Trzeba pamiętać, że w każdym, nawet najlepszym związku, poczucie bliskości się zmienia, fluktuuje. Jak przypływy i odpływy. Ten cykl bliżej–dalej nieustannie odnawia relację. Okresowo większa autonomia partnerów, ich rozłączenie, wyzwala potrzebę bliskości, czasem jeszcze silniejszą niż w poprzedniej fazie. Bliskość jest trwałą cechą relacji, niekwestionowaną, ale nie każdy pojedynczy kontakt w ramach tej relacji musi być bliskością nacechowany. To normalne.

Bliskość w związku będzie zmieniać się tak, jak zmieniają się partnerzy. W dobrym związku udaje się zbudować „my”, które stanowi pewną wartość nadrzędną, taką, o którą warto walczyć, warto się troszczyć i ją pielęgnować, ale skoro każdy z partnerów pracuje nad sobą i rozwija się jako człowiek, to przecież równocześnie pracują nad tym „my”. Coraz mniej jest obszarów w nich samych i w relacji z partnerem, z którymi nie potrafią nawiązać kontaktu. Jeżeli są coraz bliżej siebie samych, to coraz lepiej mogą się komunikować, rozumieć, wspierać. Mają więc coraz lepszy związek.

W potocznym pojęciu długotrwała bliskość zabija seks, a więc i w pewnym sensie związek. Bo zabija ekscytację.
Rzeczywiście, może to być problem, gdy relacja jest zbudowana wyłącznie na seksie. Czyste pożądanie fizyczne siłą rzeczy wypala się z czasem. Tak działa nasza fizjologia, cały układ neurohormonalny. Odsłonięcie wszystkich kart, przyzwyczajenie, rutyna, jakkolwiek to nazwać, osłabiają wzajemne zainteresowanie i namiętność prędzej czy później stygnie.

Wydaje się jednak, że wejście w realną bliskość emocjonalną, duchową, w bliskość serca, powoduje, iż seksualność pary nabiera innego wymiaru. Jest po prostu jedną z płaszczyzn spotkania. W takiej sytuacji na przykład okresowy spadek libido – jeśli się pojawia – nie unieważnia w żadnej mierze bliskiego związku. A jeśli seks jest udany, to daje dodatkową dobrą energię i tym bardziej motywuje, by partnerzy dbali o inne obszary ich relacji. A potem może być tak, że i ten wygasający ogień roznieci się jakimś podmuchem.

A porody rodzinne? Takie doświadczenie nie zabija dobrego związku?
Ja skłaniałabym się ku temu, że wspólny poród, jako wydarzenie ważne dla związku, jest czymś naturalnym, tym bardziej że partner stoi po stronie kobiety rodzącej, jest przy niej, a nie po drugiej stronie. Ale też są różne progi wrażliwości, ludzie mają różne przekonania i to należy uszanować. Testem na bliskość jest raczej to, czy para sobie z tym poradzi, jeśli nie jest zgodna w ocenach i oczekiwaniach. Czy on będzie miał odwagę powiedzieć jej, że ma opór, że nie chce tego. Czy para znajdzie kompromis.

To co naprawdę zabija bliskość?
Na przykład wspomniane już przeze mnie fałszywe przekonania dotyczące bliskości, różne jej wizje, które działają destrukcyjnie. Najbardziej drastyczna: bliskość jest zagrażająca – jeśli się zbliżę, druga osoba mnie pochłonie albo zrani, wykorzysta i porzuci. Inny przykład to przeświadczenie, że tylko z jedną osobą można być blisko. Albo przekonanie, że jeśli jesteśmy sobie naprawdę bliscy, druga osoba powinna z góry wiedzieć, czego mi trzeba, i powinna zaspokajać moje potrzeby. Lub wizja idylliczna, zgodnie z którą konflikty i złość świadczą o braku bliskości, są jej zaprzeczeniem, bo bliscy ludzie powinni się ze sobą zgadzać. Lub też przekonanie, że bliskość powstaje sama i siłą własnego rozpędu będzie się kontynuować.

Inną sprawą jest uważność i czas. Pośpiech zabija bliskość. Życie w pośpiechu nieuchronnie staje się płytkie. Trzeba spowolnienia, czasu, by zauważyć, co w nas się dzieje, by sobie nawzajem opowiedzieć o tym, o czym śniło się nocą, jak przeżyło się dzień, o trudnych wspomnieniach z dzieciństwa czy marzeniach. Bliskość buduje czas spędzany wspólnie. Przy przygotowywaniu posiłków i ich spokojnym ­jedzeniu, na wspólnej pracy i w czasie wolnym, w łóżku przed snem. Wszystko to, co nas łączy z innymi, żywi się czasem. Z powodu napiętego terminarza tracimy kontakt z przyjaciółmi, z dziećmi, wreszcie z samymi sobą.

Czy wiek ma jakieś znaczenie w budowaniu bliskości? Może np. dojrzałym ludziom to lepiej wychodzi.
To raczej kwestia różnych funkcji, jakie ma bliskość na różnych etapach naszego życia. Na przykład dla niemowląt jest kwestią zasadniczą, rzutującą na całe życie. Dla nastolatków bliskość z innymi ma o tyle szczególną funkcję, że daje przestrzeń, w której można badać siebie samego. Opowiadamy drugiej osobie, co nam się przydarza, co czujemy, jakie mamy poglądy, i przeglądamy się w jej reakcjach. Na tym etapie poznajemy się w dużym stopniu obserwując, jak reagują na nas inni. To też jest bliskość – bo do tego, by opowiadać o sobie, potrzebne jest choćby zaufanie. Inny jest jedynie stopień i funkcja tej bliskości. To odnalezienie się we wzajemnym odkrywaniu. Na tym etapie wszystko ma akcent na „się”.

Partnerska, dojrzalsza bliskość jest możliwa dopiero wówczas, kiedy już dobrze wiem, kim jestem. Kiedy jestem blisko sama czy sam ze sobą. Zresztą, podobnie jak całe partnerstwo, które też wymaga pewnego osadzenia w sobie. Co nie zmienia faktu, że większość ludzi przynajmniej kilka razy w życiu popada w złudzenie, że już siebie znają, by po jakimś czasie dojść do wniosku, że – niestety – wciąż nie. Do głębokiej bliskości ze sobą i z innymi dorasta się przez całe życie.

A można odbudować bliskość w związku, w którym długo, albo wręcz nigdy, jej nie było?
Są osoby, które mają pewien wzorzec wchodzenia w związki i nie będzie się to zmieniało – teoria więzi powiada, że uczymy się bycia z innymi w kontaktach z matką u zarania życia. Ale też wiadomo, że modele więzi, czyli to, jak wchodzimy w relacje, można przebudować pod wpływem związku partnerskiego. Albo terapeutycznego. Bo temu właśnie służy terapia – doświadczaniu takiego związku, takiej bliskości, która potem będzie punktem odniesienia w życiu, w innych relacjach.

Trzeba też mieć świadomość, że bliskość w dużym stopniu zależy od naszych decyzji. Mogą to być drobne decyzje, jak na przykład ta, by od dziś przed snem przytulać się czule czy używać zdrobniałej formy imienia. I mogą to być postanowienia bardzo poważne i odważne, jak to, by nie ukrywać odtąd swych uczuć, nawet trudnych. A kiedy takie decyzje są podejmowane świadomie i zaczynają być realizowane, kiedy oboje partnerzy aktywnie dążą do bliskości i troszczą się o nią, to jej przybywa.

Czy poczucie głębokiej bliskości wystarczy, żeby związek był dobry?
Coraz mocniej przemawia do mnie pogląd, że dobre, bo szczęśliwe związki tworzą szczęśliwi ludzie. Jakoś w sobie kompletni, wolni od lęków, odnajdujący się w świecie i z innymi. Ważne jest też, by w bliskości z kimś nie szukać jedynego, koniecznego warunku dla własnego spokoju, szczęścia, poczucia bezpieczeństwa. Dla satysfakcji ze związku ważna wydaje się też równowaga pomiędzy partnerami. Począwszy od takiej najbardziej oczywistej – żeby każde z partnerów podobnie dawało z siebie i brało – czas, uwagę, energię, talenty. Nie chodzi o ścisły bilans jak w wymianie handlowej, ale o to, by inwestując w relację czy partnera, nie tracić z oczu siebie i własnych potrzeb. Bo jeśli tak się stanie, pojawi się nieuchronnie poczucie przeciążenia, wykorzystania, braku wzajemności, a z drugiej strony – poczucie winy i zobowiązania, których źródłem może być właśnie bliskość.

NA PRZYSZŁOŚĆ

Przytulanie się ma szczególne znaczenie?
Powiedziałabym – dotyk w ogóle. W relacjach dotyk może mieć bardzo różne funkcje, z których zasadnicza jest taka, że może wspierać komunikację werbalną albo wręcz ją zastępować. Matt Hertenstein, psycholog eksperymentalny z Uniwersytetu DePauw w Indianie, dowiódł, że za pomocą dotyku można wyrazić aż osiem różnych stanów emocjonalnych. Szczególnie łatwo wyrażać nim bliskość psychiczną – przytulenie, pogłaskanie jest kojące, uspokajające. Christopher Oveis z Harwardu przeprowadził pięciominutowe wywiady z kilkudziesięcioma parami na temat łączącej ich relacji i trudnych w niej momentów. Partnerzy siedzieli obok siebie. Podczas badania rejestrowano częstotliwość i długość kontaktu dotykowego między nimi. Z jego ustaleń wynika, że pary, które częściej się dotykały, postrzegały swoją relację jako bardziej satysfakcjonującą. Częstość dotyku może być barometrem temperatury związku.

Inna sprawa, że w ogóle w naszej kulturze mamy niedobór dotyku. Masowo cierpimy na głód bliskości fizycznej, głód skóry – taki zupełnie podstawowy. Na poziomie fizycznym. Virginia Satir, wybitna amerykańska psychoterapeutka, twierdziła, że człowiek potrzebuje czterech dotyków dziennie, żeby przeżyć, ośmiu, żeby czuć się dobrze, i dwunastu, żeby się rozwijać.

Bez dotyku jesteśmy mniej szczęśliwi?
Coraz powszechniej szukamy dotyku zastępczego. Co działa, choć na krótko, i nie trafia w sedno. Wykwity salonów SPA, mycia głowy z masażem, te wszystkie masaże karku odbywające się w pracy w przerwie na lunch – na to jest ogromne zapotrzebowanie. Z tego powodu też zdarza się nam nawiązywać silne relacje ze zwierzętami, które możemy bezkarnie i do woli dotykać – psami, kotami.

Ale jednocześnie ten dotyk i bliskość fizyczną rugujemy, począwszy od organizacji przestrzeni – myślę o osiedlach ogrodzonych, o garażach podziemnych, o wysokich płotach między posesjami, bez opcji, by spotkać sąsiada pod domem czy wyjść na spacer z psem. Jak często upominamy dzieci: Nie dotykaj! Powstrzymujemy się od dotyku, nie chcąc narażać na podejrzenie nadużycia innych i przekroczenia ich granic intymności. To jest jak kula śnieżna; im mniej bliskości, dotyku, tym mniej poczucia bezpieczeństwa i tym więcej izolowania się. Choć to właśnie poczucie bliskości z innymi ludźmi najlepiej redukuje lęk, na różnych płaszczyznach, począwszy od tej egzystencjalnej.

To właśnie bliskość daje nam podstawową przestrzeń do rozwoju, do bycia i do życia. Naprawdę jej potrzebujemy. Tak jak młode rezusy – bardziej niż jedzenia.